Obserwatorzy

niedziela, 27 marca 2011

zwariowałam

 


"tak bardzo chciałabym
widzieć cię więcej
trzymać za rękę
kopać powietrze
opowiedzieć ci jak bardzo zwariowałam"
 
Zwariowała moja głowa, głowa, głowa, płowa głowa, modra głowa, nie jestem świętoszkiem, jak Molier, jestem zapachem szaleństwa chwilowym, co miesza w jednym zdaniu teksty piosenek, co popołudni bezkarnie cytrynowych nie akceptują, mimo że moja krew szaleje na Twym punkcie. Od paru dni bredzę, rozsiewam brednie o pobliskie ulice i zawieszam je na suchych gałęziach czekających wiosny, tak jak lampiony w święto wielkiego roku chińskiego. Moje DNA jest chyba uszkodzone, nic dziwnego, krew jak magma, usta malinowego i co raz to nowsze pomysły, które odbijają się od zaścianków mego ośrodka mowy, bo zazwyczaj poza niego nie wychodzą. Gotuję się dzisiaj, jestem w gorącej wodzie kąpana, dosłownie i w przenośni, ja po prostu lubię gorące prysznice, bo wtedy wyparzam wyrzuty sumienia, znowu nie swoje. Pełna jestem wyrzutów i żali nie swoich, które na mnie się przelewa, w nadziei, że może jednak 'wyjdę na ludzi'. Wybaczcie, nie wyjdę, nie spełnię NIE SWOICH ambicji i wypisuje na twarzy 'dosyć. Marzyłam o karierze rowerzysty, lecz nie chcieliście mi kupić roweru, miałam rower, nie umiałam kręcić pedałami, nie chciały się obracać, więc wyleciałam w powietrze jak ostre słowa, przeleciałam nad kierownicą i uderzyłam się w głowę. Wiecie jak kretyńsko wygląda się z bandażem na głowie? 
Chciałam też kręcić piruety na palcach zniekształconych przez przyciasne buty baletnicy, ale skręciłam nogę w kostce, mimo że nadal obracałam się jak pozytywka w różowej spódnicy ze sztywnego tiulu. Chciałam też latać wysoko, więc kupiliście mi paralotnie, złamałam skrzydło, a superglue skleił jedynie moje sandały. Chciałam zostać zawodowym politykiem, więc kupiliście mi mównice, która była zbyt wysoka bym mogła się na nią wdrapać. Przyciągnęliście mi drabinę z piwnicy, ale mam arachnofobie, a ten wielki czarny kłębeł brudów, który na niej zamieszkał, wcale nie chciał się wyprowadzić. Chciałam dobrze wyglądałać w reklamie nowego Pervola, ale mam uczulenie na jaśmin. Chciałam grać na fortepianie jak sam mistrz, wyciągać najcięższe dźwięki, które miażdżyłyby uszy słuchaczy, ale powykręcałam sobie palce jak schizofrenik pukający się ciągle w głowę, bo mu wmawiają, że rozmawiał wczoraj ze świstakami. Chciałam stawiać tarota, ale nie umiem nawet rozpalić ogniska. Chciałam być niska, ale urosłam do metra siedemdziesięciu dwóch. Chciałam mieć oczy w kolorze bzu, a dostałam trawę zieloną, która wybałusza się na byle skinienie. Chciałam być a nie byłam.
Chciałam... Nie, kurwa. Nie chciałam. Wy chcieliście, a ja grałam. Ty chciałaś, poprawka. Przecież On zawsze twierdził, że dobrze wyglądam gdy stoję na półce w stroju cheerleaderki oblana złotem, trzymając ręce w górze. Mamo, nie spełnię Twoich ambicji, Twojej wizji świata, nie spełnię też każdego ruchu, którego Ty nie spełniłaś.








a ja zostałam : nierobem, leniem, alkoholikiem, hipochondryczką, nieukiem, dnem, naiwniakiem, zerem, człowiekiem bez ambicji, zlęknioną dziewuszką, niewdzięcznikiem, beztalenciem, psychopatą.
ale wiesz co? zostałam także sobą. 


sobota, 26 marca 2011

you said no flowers

paznokcie mam w kolorze fiołków, gwałtownych jak wiosna, jak sny, miłe słowa.
usta jakbym gryzła  Cię przez pół nocy, pościeliłam łóżko.
Odkurzyłam nawet te myśli walające się bez sensu po podłodze.
Ogoliłam nogi, utopiłam je w balsamie, pachnę jak masło kakaowe.
Moje ciało pełne jest drgawek i małych gąsek dreptających po moich łokciach.
Urojenia, urojenia, to wcale nie katastrofa lotnicza, gdzie wystarczy tylko iskra, to gwiazda, która spełnia ciągle to jedno życzenie, szeptane za każdym razem. To nie nocna zmara siedząca na balustradzie i machająca nogami do rytmu The fat lady of Limbourg, tylko gruby kot, który poślizgnął się na ówcześnie wypolerowanej podłodze i zjechał po wszystkich schodach uderzając się w ogon.
To nie rak, wcale a wcale, ten co zjada moje wnętrzności, to tylko wyrzuty sumienia. Ach, nie. Nie moje.
Mam ochotę by stać się zegarem. Godzina dziewiąta wystarczy, ale łydki kiedyś wskażą osiemnastą, muszą.
Leże na podłodze, z myślami w dłoniach, żongluje nimi a stańczyk wyśmiewa się ze mnie wyglądając na mnie zza szafy, bo przecież mam tylko dwie ręce.
Marze o niebieskiej żyłce i tym piachu, który w niej się zatapia, który wpada i wypada na przestworza moich myśli, a tak naprawdę okala moje łydki, okalecza moje łydki, o! kaleka! usiadłabym na nim i poszukała fosforyzujących łabędzi, bo nie mam co robić z białym pieczywem, którego przecież nie jem.
Na słowo krótko ważone, a trafne i na chwilę zapomnienia przypiekając sobie plecy od niegrzejnika.
Mam urojenia, dzielę to wszystko na dwa. 
Mogę Tobie dzisiaj tylko o tym napisać.



sama nie wiem o czym chciałam napisać.

piątek, 25 marca 2011

poniedziałek, 21 marca 2011

o 'facetach'- 22.03.2009roku

Znalazłam coś co powstało równe dwa lata temu (bez jednego dnia), co sprawiło, że nie mogę przestać się z siebie śmiać.

Eghem, zaznaczam jeszcze raz. Wpis ma dwa lata i był pisany dla żartu.

Facet składa się z:

podłoża, potocznie nazywanego stopami, które jeżeli nie przekraczają rozmiaru, który nie pozwala
zakupić obuwia w normalnym sklepie, jest cipą z małym wackiem, gdyż taka zależność.

Nóg, które muszą być mega, wyczes, przypominające golonkę, a gdy przypominają długie i chude patyki obite w obcisłe spodnie, nazywany jest przez innych facetów ciotą.

Narządu zwanego członkiem i  o którym istnieniu, przypominają przy każdej okazji, wykrzykując mało przyjemne zdanie dla kobiecych uszu, które brzmi 'ja i tak mam większego!' . Zazwyczaj według każdego mężczyzny, jest to najważniejsza część jego ciała, którą pielęgnuje i o którą dba, głaszcze, pociera, tudzież maca.

Brzucha, tudzież jak oni mawiać lubią, kaloryfera. Mają na jego punkcie równie wielką obsesję, jak na temat swojego członka. Zazwyczaj swój wielki, pełny od piwa brzuch, również czczą i z wielką gracją używają na niego nazwy "mięsień piwny",zamiast ociekający tłuszczem kałdun. Mają też dziwaczną obsesję na punkcie nadmiernego owłosienia. Boze, uchowaj!
Czasem, gdy trafi się jeden na milion z wystającymi kośćmi miednicy, chudziutkim brzuszkiem i
bez owłosienia, narzeka na siebie i próbuje to szybko zmienić.
 Boże, co za idiota!

Torsu, który według nich musi być wielki i rozbudowany. Najlepiej, gdyby przez niego musiał wchodzić przez drzwi bokiem.

To samo tyczy się ramion.

Paznokci, które według niego w ogóle są nie potrzebne, chyba że chodzi o zdejmowanie damskiego stanika.
Zazwyczaj są tak obrzydliwe, że boisz się jego dotyku i zbiera Ci się na odruch wymiotny.

Okrągłej nakładki na szyję, potocznie zwanej głową, na której punkcie ma równie wielką obsesję jak na punkcie swojego członka, bądź brzucha. Zazwyczaj jest tak szkaradna i zastanawia kobietę, czy mężczyzna posiada w domu lustro, czy maszynka do golenia, po prostu się zawieruszyła.
W środku zazwyczaj powinien znajdować się ośrodek z wiedzą i rozumem, zwany mózgiem, ale najczęściej możemy spotkać tam tylko hektolitry, pływającego luzem piwa i zakodowane adresy stron www z pornografią. Często główne miejsce zajmują, kobiece piersi i tyłek.

Zauważyliście, że pominęłam serce? To dlatego, że większość z nich w ogóle go nie posiada. Jest z nim podobnie jak z mózgiem.

Jeżeli jesteś facetem i w ogóle nie widzisz w tym siebie, to według innego faceta jesteś cipą, ciotą, tudzież innym dziwacznym stworzeniem, a według mnie jesteś darem od bogów.


mogłabym robić w nonsensopedi <3

sobota, 19 marca 2011

wiem co robię

 Prowadzisz mnie za rękę, długie, ciężkie dłonie, które wyciąga w moją stronę las, oplatają moje kostki, ale nie boję się, bo Ty jesteś obok. Prowadzisz i nakazujesz. W lewo, w prawo, skręcaj, stój, rób, rób, rób, rób. Słońce pije dopiero poranną kawę, a ja ma oddech nieco sceptyczny, boję się co się stanie, gdy puścisz moją rękę i mnie zostawisz. Drżą mi ramiona i proszę, nie puszczaj, bądź, nie zostawiaj mnie.
I tak puszczasz. Co z tego, że na chwilę, co z tego, że wrócisz? Gdy ja czuję się jakby odebrano mi całą siłę, całe moje słońce. Trzęsę się, a setki nowych twarzy, układających się później w senne banialuki, pchają się na mnie, popychają, depczą.
Jedyne czego chcę, to tej ciepłej dłoni, która znowu mnie poprowadzi.
Miałam wtedy siedem lat i po raz pierwszy szłam do szkoły.

Dzisiaj jestem już duża, jasne,  potykam się jak gówniarz, ale nie możesz całe życie prowadzić mnie za rękę. Przecież wiesz, że i tak wreszcie postawię na swoim, może nie dziś, ale jutro.
Musisz mnie puścić, nie możesz wiecznie przywiązywać do gniazda, licząc na to, że uchronisz mnie przed wszystkimi swoimi błędami.



  Jestem wariatką tylko w połowie, wiem co robię. 







wtorek, 15 marca 2011

szczęście

życie jest pełne powodów, dla których warto wstawać rano z łóżka, tańczyć, oralnie pieścić się słowami, wyjęzyczać, wylizywać, wysysać sok ze słów, które smakują malinami i ciepłym oddechem ,zapadać w bezduszne ulice i grzeszyć rzekami euforii, która uderza z przeogromną siłą w falochrony naszych zdarzeń i myśli.
powodem może być głęboki wdech, gdy ciepły wiatr pieści łopatki, otula, przytula, mogą być konstelacje osuwające się nam na głowę, bądź drobne, zamierzone oniryzmy wypływające z cudzych, lecz swoich, własnych, przywłaszczonych, zabranych ust.

powodów trzeba szukać, same nie leżą na drodze z nadzieją na chciwe ręce i na otrząśnięcie się z wszechobecnego marazmu. Czy normalne jest to, że? Nie, nie jest normalne, to że.
Samoistne, podświadome nie szukanie powodów, jest główną w szeregu cech przeciętnych przeciętnego. Odpycha, zsuwa się w dół i codziennie rano opuszcza już opuszczone ciężkie, siwe, szare, fioletowe, purpurowe, burgundowe, grynszpanowe powieki, które tak naprawdę są dziś w kolorze indygo.
Codzienny skok w nicość doprowadza mnie do pasji, do poplątania dróg mojego oddechu, nie przepuszcza przeze mnie powietrza, błagam.

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego, gdy upadamy, większość się nie podnosi, nie chce się podnieść, opada w leciutki puch nicości, gdzie promyki słońca walczą z oknami zabitymi deskami, gdy jeden niewinny wciska swój palec w drobną szparę, zostaje odcięty ciężkim nożem kuchennym. Czemu tak wiele z nas zadowala się miernością, woli widok krwi na swoich ramionach i deskach, kryjących okno, niż radość łechtającą całe ciało, która będzie podłączona do serca, jak płód pępowiną, czemu odcinają też właśnie tą pępowinę, tym samym ciężkim nożem?
Mam dziś serce pojemne jak przedwojenna wanna, jak śpiewa Pani N., mam dziś nozdrza pełne fiołków, a uszy wykąpane w muzyce, pozwalam się penetrować słońcu, które dziś nie świeci, bo jest we mnie, ukradłam, uwięziłam je, zbiczowałam i związałam, później ukryłam w piwnicy swoich myśli, nie wypuszczę go, by wielu z was ucinało mu kolejne palce, nie wypuszczę, bo wyrwie moje wnętrzności i rozniesie je po salonach i kroplach potu na twarzach urojonych myślicieli i intelektualistów, którzy każdego dnia rano zjadają podręczniki na śniadanie, by móc zabłysnąć w każdej chwili przed swoimi równie spoconymi kopiami, które zioną codziennie wczorajszym etanolem, bo zupa była za słona a ona znowu przytyła.

Ja co wieczór wypełniam wannę przyśnieniami, które wypełniają mnie całą, bo gdy oblepię się nimi , wypijam je do cna oblizując przy tym wargi, barwy fiołków, bo przyśnienia farbują, więc wkładam głowę do pralki, dolewam wybielacza, by nikt nie wiedział, że skradam wszystkie oniryzmy jakie unoszą się na obłokach szarego dymu z okolicznych fabryk.
Muszę iść do kardiologa, bo dym który wkrada się w przyśnieniach powoduje moją arytmie i szumy w uszach, ale jest wart prób smaku, bo fiołki dają duszę.

Zjedzmy je wszystkie, bądźmy tymi, którzy unoszą się ponad drobnoustroje trawiące dzisiejsze społeczeństwo, gdy czerniak nie ostrzega przed promieniami, a schizofreniczne odbijanie się jak drobna piłeczka od jednej ściany do drugiej to całkowita codzienność. Wynieśmy się nad piedestały i śmiejmy się z nich, bo gdy upadają to pęka asfalt, a krokodyle odgryzają im głowy.
Lećmy, bo wciąż fruwam, unoszę się na powierzchni idealnie wyprofilowanego wzorca  Twoich przykładnych warg, które lekko chcę trącać nosem co wieczór, gdy będę oddychać Tobą i drewnem, które będzie się skrzyć w kominku jak wczorajsze sny, którymi będziemy się raczyć na śniadanie, by dać podłoże na sny dzisiejsze. 


niedziela, 13 marca 2011

gdzie Ty jesteś a mnie tam nie ma.

Nie chciała tam iść, bała się, znowu przelewał się przez nią strach. Nie umiała tam oddychać, śmiać się, unosić na obłokach przyśnień. Bała się, że znowu ją dopadnie, chwyci za gardło, zacznie dusić, krzyczeć i wbijać jej nóż w pierś czterdzieści osiem razy, jak poprzednio, tylko z należytym i wyczekiwanym z zapartym tchem skutkiem. Trzęsła się cała, wypierała się głębszych odczuć. Ledwo znosiła oddechy parujące jej nad lewym uchem i spojrzenia  zza nosów jak purchawki, zza szarości, która kwitła na czarno i jedynie jej zapuchnięte oczy od płaczu, dawały znać , że jest człowiekiem.
                Dziś nie miała wyboru, łzy i nerwy matki, dla której to było takie ważne, ważyły się razem z własnym zacięciem, które spokojnie leżało na drugiej szalce, leciutko chudnąc, za każdym innym ciosem zawartym w słowach matki. Emigrowała z ciepłego łóżka, nad ranem, gdy ledwo promyki słońca otwierały swoje oczy i ziewały jeszcze przeciągle.
Strach był uzasadniony. Każdego dnia postanowiła uśmiechać się do siebie i powtarzać, że jej dom, że jej utopia stoją i cieszą się wielkim powodzeniem słońca, że nawet gdy pada deszcz, jest słońce. Że zapach kwiatów świdruje codziennie jej nozdrza mimo, że śnieg, że bród i mróz. Wiedziała, że musi wyłączać swoje myśli na przyczyny kataklizmów w Utopii i na przyczyny obsypywania się grubego muru jaki wybudowała wokół swojego podwórka. Wiedziała też, że gdy tam pójdzie to nie powstrzyma ich, nie uratuje siebie przed całkowitym obłąkaniem, przed myśleniem.
                Wszystko na początku szło w miarę sprawnie, jakby klapki na oczach i uszach, nozdrzach i dłoniach, sercu i głowie były wystarczająco zamknięte. Zaczynała wyrównywać swój nierówny i niespójny z całością oddech, który świszczał donośnie niesiony echem, gdy poczuła, że jedna kłódka wiążąca klapkę, zaczyna pękać, zanim zdążyła ją mocno chwycić, poczuła jak odłamki metalu rozsypują się w drobny mak, jak wbijają się w jej tkanki, nic nie oczekujące komórki, jak zaczynają płynąć na niebieskich przyśnieniach żylnych, jak jej oddech znowu przechodzi w bieg. Padła na kolana a jej oczy zaczęły szukać ratunku na podłodze, ramiona trzęsły się w letargu, w głowie zbyt pełnej zaczęła udzielać sama sobie admonicji, sama siebie karać gryząc się w spierzchnięte wargi i wymyślając sobie w myślach najgorsze tortury, które miały wynagrodzić, wyrównać, przykryć ten atak słabości.  Mimo przekonań, mimo myśli, mimo tryliona dowodów, zaczęła szeptać, najpierw niezrozumiale nawet dla siebie, później do jej uszu dotarło jak recytuje Panie, jeśli jesteś, daj mi siłę.
Zaczęła walczyć i prosić, prosić i walczyć by przestać. Uniosła głowę wysoko, ukazując wpatrzone w relikwie duże oczy zlęknionego kota, gdy wokół zaczęły tańczyć  walca witraże wraz ze słońcem.
Oczy kota rozbłysły, rozchybotane, roztańczone i niewidome, oczy kota małego, trzymanego w piwnicy, zlęknionego, poznały ją. Szeptała, była piękna. Tańczyła na grzbiecie kota, gryzła kota. Była tak ludzka, tak naiwna i niewinna. Tak krucha, że kot zaczął obcierać i łasić się do jej nagich stóp.

Oszukuję siebie co dnia, że to co jest będzie żyć wiecznie. Nie przestanie, nie potrafi, chcę i musi.

Jestem dziś w dobie romantyzmu, łapię się powieści rzeczywistej. Sugeruję, że podmiotem lirycznym jest autor, mówiący dziś o sobie w trzeciej osobie. Który dochodzi do siebie przy tabliczce mlecznej, twardej czekolady, który się boi, bo nie wie czym stanie się jutro. Który łaknie spełnienia. 



Samotność to taka straszna trwoga
Ogarnia mnie, przenika mnie
Wiesz mamo, wyobraziłem sobie, że
Że nie ma Boga, nie ma nie!