Obserwatorzy

niedziela, 13 marca 2011

gdzie Ty jesteś a mnie tam nie ma.

Nie chciała tam iść, bała się, znowu przelewał się przez nią strach. Nie umiała tam oddychać, śmiać się, unosić na obłokach przyśnień. Bała się, że znowu ją dopadnie, chwyci za gardło, zacznie dusić, krzyczeć i wbijać jej nóż w pierś czterdzieści osiem razy, jak poprzednio, tylko z należytym i wyczekiwanym z zapartym tchem skutkiem. Trzęsła się cała, wypierała się głębszych odczuć. Ledwo znosiła oddechy parujące jej nad lewym uchem i spojrzenia  zza nosów jak purchawki, zza szarości, która kwitła na czarno i jedynie jej zapuchnięte oczy od płaczu, dawały znać , że jest człowiekiem.
                Dziś nie miała wyboru, łzy i nerwy matki, dla której to było takie ważne, ważyły się razem z własnym zacięciem, które spokojnie leżało na drugiej szalce, leciutko chudnąc, za każdym innym ciosem zawartym w słowach matki. Emigrowała z ciepłego łóżka, nad ranem, gdy ledwo promyki słońca otwierały swoje oczy i ziewały jeszcze przeciągle.
Strach był uzasadniony. Każdego dnia postanowiła uśmiechać się do siebie i powtarzać, że jej dom, że jej utopia stoją i cieszą się wielkim powodzeniem słońca, że nawet gdy pada deszcz, jest słońce. Że zapach kwiatów świdruje codziennie jej nozdrza mimo, że śnieg, że bród i mróz. Wiedziała, że musi wyłączać swoje myśli na przyczyny kataklizmów w Utopii i na przyczyny obsypywania się grubego muru jaki wybudowała wokół swojego podwórka. Wiedziała też, że gdy tam pójdzie to nie powstrzyma ich, nie uratuje siebie przed całkowitym obłąkaniem, przed myśleniem.
                Wszystko na początku szło w miarę sprawnie, jakby klapki na oczach i uszach, nozdrzach i dłoniach, sercu i głowie były wystarczająco zamknięte. Zaczynała wyrównywać swój nierówny i niespójny z całością oddech, który świszczał donośnie niesiony echem, gdy poczuła, że jedna kłódka wiążąca klapkę, zaczyna pękać, zanim zdążyła ją mocno chwycić, poczuła jak odłamki metalu rozsypują się w drobny mak, jak wbijają się w jej tkanki, nic nie oczekujące komórki, jak zaczynają płynąć na niebieskich przyśnieniach żylnych, jak jej oddech znowu przechodzi w bieg. Padła na kolana a jej oczy zaczęły szukać ratunku na podłodze, ramiona trzęsły się w letargu, w głowie zbyt pełnej zaczęła udzielać sama sobie admonicji, sama siebie karać gryząc się w spierzchnięte wargi i wymyślając sobie w myślach najgorsze tortury, które miały wynagrodzić, wyrównać, przykryć ten atak słabości.  Mimo przekonań, mimo myśli, mimo tryliona dowodów, zaczęła szeptać, najpierw niezrozumiale nawet dla siebie, później do jej uszu dotarło jak recytuje Panie, jeśli jesteś, daj mi siłę.
Zaczęła walczyć i prosić, prosić i walczyć by przestać. Uniosła głowę wysoko, ukazując wpatrzone w relikwie duże oczy zlęknionego kota, gdy wokół zaczęły tańczyć  walca witraże wraz ze słońcem.
Oczy kota rozbłysły, rozchybotane, roztańczone i niewidome, oczy kota małego, trzymanego w piwnicy, zlęknionego, poznały ją. Szeptała, była piękna. Tańczyła na grzbiecie kota, gryzła kota. Była tak ludzka, tak naiwna i niewinna. Tak krucha, że kot zaczął obcierać i łasić się do jej nagich stóp.

Oszukuję siebie co dnia, że to co jest będzie żyć wiecznie. Nie przestanie, nie potrafi, chcę i musi.

Jestem dziś w dobie romantyzmu, łapię się powieści rzeczywistej. Sugeruję, że podmiotem lirycznym jest autor, mówiący dziś o sobie w trzeciej osobie. Który dochodzi do siebie przy tabliczce mlecznej, twardej czekolady, który się boi, bo nie wie czym stanie się jutro. Który łaknie spełnienia. 



Samotność to taka straszna trwoga
Ogarnia mnie, przenika mnie
Wiesz mamo, wyobraziłem sobie, że
Że nie ma Boga, nie ma nie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz